środa, 18 lutego 2015

Zaczęło się...

rzecz jasna niewinnie. Ale po kolei...

Na jesieni odeszła nasza Niśka. Zeżarło ją raczysko. Oczywiście rasa jedyna słuszna, czyli rott. Oboje z mężem bardzo cierpieliśmy. Ja głośno on po cichu. Facet. Na początku oflagował się, że nie chce żadnego psa. Na razie w każdym razie.

Tylko, że ja nie potrafię żyć bez psa. Psy mają coś takiego w sobie, że... no trudno się bez nich żyje. Ok, w czasach szalonej młodości, kiedy w domu się pojawiałam przelotem, to była inna sprawa. Chociaż wtedy po pierwsze było nas dużo i zawsze ktoś z psem wyskoczył, po drugie w odwodzie zawsze była mama, która jednak była punktem stałym w domu.

Teraz nasze życie stało się bardzo stacjonarne. Z domu wyjeżdżamy rzadko, ja pracuję zdalnie. Mąż znika częściej. I pies musi być. No po prostu musi...

Nikt kto nie miał rottweilera nie zdaje sobie sprawy z tego jakie cudowne są to psy. Mądre, z charakterem, ale przede wszystkim... uwielbiające pracę z człowiekiem. Człowie siedzi przy stole? Suuuuper, położę mu się przy nogach. Człowiek wychodzi z domu? Suuuuper, idziemy gdzieś? Spacer? Suuuuuper... Gdzie człowiek, tam pies. Niśka chodziła ze mną wszędzie. Ja szłam do ogródka, ona szła ze mną, uwalała się gdzieś pod gruszą i ciężko pracowała - obserwowała co robi pani. Piłeczkę można było rzucać godzinami. Zresztą nie ważne. Piłeczkę, patyczek, jabłko, cokolwiek...

Tym razem wymyśliłam sobie samca. Bo obie nasze rottki uwielbiały swojego pańcia. No mnie też uwielbiały, ale pańcia bardziej. A podobno psy (chłopaki) bardziej uwielbiają właścicielki. No więc będzie pies. Z jakiej hodowli? No bo po pierwsze ma być podobny do rottweilera, po drugie zdrowy, po trzecie normalny. Na pewno hodowla zrzeszona w ZKwP. Tym jednym jedynym prehistorycznym. Bo teraz różnych takich związków powstało na pęczki, ale moim zdaniem przynależność do nich nie daje żadnej pewności, że zakupiony szczeniak wyrośnie na psa chociaż odrobinę podobnego do rasy. Koleżanka kupiła takiego psa z hodowli zrzeszonej w innym związku. Miał być labrador jest... bardzo rasowy kundel. Sympatyczny, fajny... ale... z labradorem to on może raz się spotkał. Na spacerze.

Oczywiście wierzę na słowo, że na pewno są chlubne wyjątki -  i hodowli i związków - ale - nie zamierzam ryzykować. Uważam, że wystarczające szambo jest w ZK, żeby testować głębokość innych szamb. Tych, moim zdaniem znacznie głębszych. ZK przynajmniej ma ileś wymogów, ileś testów, które musi przejść, żeby pies/suka dostały uprawnienia hodowlane. Inne związki - niekoniecznie.

Dlaczego uważam ZK za szambo? Z rottkowego światka wypadłam dawno temu, wkrótce po kupieniu Niśki. Rozczarowana żarciem się ludzi między sobą i rzetelnymi - jakoby - hodowlami. Specjalnie wybierałam szczenię rodowodowe, żeby dostać psa zdrowego, bez dysplazji, nie agresywnego itede. Długo szukałam dobrej hodowli. Na dzień-dobry naraziłam się kilku osobom (hodowcom) próbując nazwać to, czego powinnam szukać. Żeby hodowla była niewielka, doświadczona, żeby dobrze socjalizowała psy, żeby psy nie miały dysplazji i innych genetycznych chorób i tak dalej... czyli prawdę mówiąc chciałam ładnego, zdrowego i normalnego psa.

Normalne? Też mi się tak wydawało. Z akcentem na WYDAWAŁO. Dopiero później, dużo, dużo później odkryłam jak to wygląda w praktyce. To całe pierdolenie o miłości do rasy to tylko... no, pierdolenie. W praktyce jest to poligon doświadczalny, odpowiedzialność za swoje eksperymenty zrzucający na przyszłych nabywców. Bo predyspozycje do dysplazji są a i owszem, genetyczne, ale to z pewnością jest wina nowego właściciela, bo źle psa chował. Bo źle suplementował, bo pozwalał na chodzenie po schodach czy wariactwa... Agresja też z pewnością nie jest winą hodowcy, tylko złego wychowywania, socjalizowania czy czegokolwie innego... Nawet jeżeli z powodu agresji są usypiane trzy psy, wychowywane w różnych środowiskach, z tego samego miotu...

Jak się hoduje psy? Bierze się sukę, która się podoba i krzyżuje z psem, który się podoba. Z mniejszą lub większą znajomością rzeczy i tego, co się chce osiągnąć. I patrzy co z tego wychodzi. Może wyjść i 12 szczeniaków. Jeżeli szczeniaki mają jakieś wady widoczne na pierwszy rzut oka (typu wada zgryzu, przebarwienia itd), to się testuje skrzyżowanie z innym psem. Czyli po roku robi kolejny miot. Też może być 12. Gorzej, jeśli pewne "wady" wychodzą po czasie... Czyli po dwóch, trzech latach życia psiaka. Prześwietlenie na dysplazję - to oficjalne do uprawnień - robi się po 15 miesiącach życia. To i tak wcześnie na wyjście na jaw wady. Ale przez dwa czy trzy lata mogą powstawać kolejne mioty z tego samego skrzyżowania... A potem można jeszcze zmienić reproduktora i sprawdzić, czy może wtedy psiaki wyjdą zdrowe...

U mojej burki na przykład okazało się, że jej rodzeństwo (starsze, po tej samej matce lub po tej samej krzyżówce) ma problemy z wiązadłami/ścięgnami. I że wiele z nich było operowanych. O czym się dowiedziałam dopiero kiedy szukałam operacji dla mojej burki. Oczywiście, kiedy hodowca sprzedawał mi szczenię już o tym wiedział. Podobnie jak o dysplazji, którą zgłosił inny nabywca szczeniaka z poprzedniego miotu. Który na dodatek kupił tamtego psa do hodowli - czyli na wystawy i do rozmnażania... A dysplazja dyskwalifikuje...

I z góry uprzedzam. Pytań można nie zadawać, nie będę rzucać nazwami hodowców. Blog ma służyć pozbieraniu przeze mnie myśli a nie odradzaniu/doradzaniu hodowli. Za cienka w uszach na to jestem.

No więc po odejściu burki problem powrócił. Skąd wziąć idealnego psa? Zdrowego, fajnego, kochanego... Taką pluszankę jak była Niśka tylko o trochę mocniejszym charakterze. Przez myśl przeleciał mi znajomy hodowca, ale... zaczęłam odnosić wrażenie, że jego hodowla się nadmiernie rozrosła... Dylematy rosły, mąż odłożył temat psa "do wiosny", ja nie wytrzymywałam. Wszędzie po kątach kręcił się duch Niśki. Nie umiałam przejść po pokoju nie patrząc pod nogi, czy przypadkowo nie zdepczę psa. No bo rottweilery mają to do siebie, że zawsze kładą się na środku. Tam, gdzie będą najbardziej przeszkadzać. Tam, gdzie zatarasują przejście. I mają wszystkich swoich ludzi pod kontrolą...

niedziela, 15 lutego 2015

Trzy, dwa, jeden, zero...

Boszzzzzzzzz... gdzie te czasy, kiedy codziennie pisałam kilka notek na kilka stron komputeropisu. Nie ten czas, nie ten wiek i permanentny brak czasu... Ale może się uda...

Także blog teraz będzie rozwijał (albo i nie) temat: Borys Bestia. W skrócie: BB

Borys Bestia jest to trzyletni rodowodowy rottweiler, czyli jedyna słuszna rasa, adoptowany przez nas równo rok temu.  Założenie było takie, że skoro obie nasze burki (oczywiście obie jedynej słusznej rasy) były zakochane w swoim pańciu, to jeśli wezmę psa, to on będzie zakochany w pańci. Logiczne, nie? Będzie przychodził, przytulał się, plątał pod nogami, zamęczał przynoszeniem piłeczki do aportowania, chodził ze mną do ogródka wylegiwać się pod gruszą na dowolnie wybranym boku itede itepe. Nie bez znaczenia są też momenty, kiedy mąż wyjeżdża i pozostawia mnie samą (lub samą z psem). Wtedy towarzystwo takiej przyjaznej duszy jest bezcenne.

Plan jest taki: w miarę czasu, ochoty i inwencji tfu-rczej spróbuję odtworzyć ostatni rok z życia BB i naszego. Spis treści ma być taki:
1. Przywiezienie BB do domu
2. Dzień po czyli pierwsze pogryzienie
.
.
. (tu kolejne przeboje, muszę sobie przypomnieć co i kiedy było)
.
No i ostatnie (mam nadzieję pogryzienie). Sprzed tygodnia.